Liny z gór
Byłem pierwszym, ale nie jedynym, który nie mógł uwierzyć, że w tak wysoko położonym, chyba nie skłamię pisząc górskim, zbiorniku mogą bytować medalowe liny. Ani nadmiaru roślinności zanurzonej i wynurzonej, ani rozległych płycizn, niewielkie o ile w ogóle zamulenie, zimniejsza woda. Nic co by wskazywało na warunki sprzyjające osiąganiu przez liny takich rozmiarów jakich byłem świadkiem lub o których słyszałem od Kolegów wędkarzy. Być może w wodach Bukówki liny znajdują w wystarczającej ilości niezbędny do rozwoju pokarm. Niestety nie umiem tego potwierdzić. I jeszcze jedno: nigdy wcześniej nie byłem zainteresowany dokumentacją fotograficzną swoich a tym bardziej cudzych połowów. Musicie, jeżeli zechcecie, uwierzyć mi na słowo. Postaram się to zmienić. Tegoroczne polowanie na wielkie prosiaczki mam dopiero przed sobą.
*
Dlaczego zmieniłem zdanie?
Ostatni tydzień maja 2006 roku był jak zwykle ciepły i słoneczny. Od tygodnia
nęciłem dwa wybrane, oddalone od siebie o około 30 metrów, miejsca na zbiorniku zaporowym Bukówka.
Łowiłem głównie płocie w granicach 30 cm i znacznie większe – do 50cm – jazie. Moim celem były jednak leszcze, które lubiły wejść w zanętę w godzinach wczesno rannych lub wieczornych. Słyszałem, że prawdziwe lechole brały wyłącznie w nocy, ja jednak na nocne zasiadki nie mogłem sobie pozwolić a w weekendy nie było szans na zajęcie nęconej miejscówki.
Przyjechałem po 17-tej i już z daleka zauważyłem, że moje nęcone miejsca są zajęte. Nie myliłem się, w promieniu 100m żadnego wędkarza i tylko te dwa stanowiska obsadzone. Jak pech to pech a może niesprawiedliwie zrzuciłem winę na niego?
Bliższe stanowisko zajmowali, sądząc po wieku, dziadek z wnukiem. Podszedłem i po dzień dobry zapytałem o wyniki. W odpowiedzi usłyszałem, że od rana mieli jedno branie i złowili jednego lina. Nawet w sercu nieszczerze pomyślałem – dobrze Wam tak.
Łowili metodą fałszywej drgającej szczytówki / gruntówka z krótką elastyczną szczytówką zamocowaną w okolicy kołowrotka /.
Zająłem stanowisko między nęconymi przeze mnie stanowiskami, zmontowałem zestaw, wrzuciłem kilka kul zanęty – po uprzednim wymieszaniu składników, dociążeniu żwirem z brzegu zbiornika i namoczeniu – wstrzeliłem procą kilka niewielkich kul sklejonej, z tym samym co zanęta żwirem, kukurydzy z niewielkim dodatkiem kolorowej pinki. Normalnie dodawałem jeszcze białych robaków ale wtedy zapomniałem je zabrać ze sobą.
Zająłem się tym, po co tak naprawdę przyjechałem, ciągle mając nadzieję, że któraś z moich miejscówek się zwolni. Na haczyk nr 16 założyłem ziarno kukurydzy i trzy pinki.
Pierwsze brania nastąpiły po około 20 minutach i pierwsze płocie powędrowały z powrotem do wody, później dwa spore jazie, znów kilka płoci i przerwa. Z doświadczenia wiem, że należy wtedy oczekiwać większej ryby, która zainteresowała się naszym kąskiem i wypłoszyła mniejszych pobratymców. Miałem nadzieję na branie dużego leszcza licząc, że położona zanęta znalazła się na szlaku jego wędrówki do nęconych wcześniej miejsc.
Spławik, nieznacznie się przesunął co zrzuciłem na karb podwodnego nurtu, zadrgał i uspokoił się. Odczekałem kilka chwil i dla sprawdzenia wyciągnąłem zestaw. Dwie pinki były wyssane. Założyłem świeże i zestaw wrócił do wody. I cisza. Mniej więcej po pół godzinie spławik drgnął, lekko się przytopił i zaczął majestatycznie odpływać w lewo by po chwili zniknąć pod powierzchnią. Z wyczuciem – pamiętałem, że na kołowrotku mam 14-kę a na przyponie 12-kę – zaciąłem i zaczął się niezapomniany hol. Przeciwnik potrząsał łbem, nurkował do dna, zawracał wysnuwając żyłkę z kołowrotka. Długo a właściwie do końca nie wiedziałem kto nim jest. Po około 10 minutach wślizgiem wyciągam go na brzeg. TO ON – LIN jakiego nigdy wcześniej nie złowiłem. Długość 56 cm, waga 2,86 kg. Jestem dumny z siebie i z wyższością spoglądam na sąsiadów. Do czasu!
Dziadek z wnukiem zbierają się do odjazdu, po jakimś czasie wyciągają siatkę z wody i …
Nawet na rybach się nie znają błysnęła mi w głowie myśl, przecież to w siatce to wielki złoty leszcz a nie żaden lin. Takich wielkich przecież niema.
Do dziś dziękuję wszystkim bogom tego świata, że nie pozwolili mi sobie z owych Kolegów zażartować.
Widząc moje zainteresowanie sąsiad zapytał czy chciałbym zobaczyć. Chciałem i zobaczyłem. Z 10cm dłuższy i o połowę szerszy od mojego. A ważył na pewno ponad 4 kg. Ile, nie wiem bo z wrażenia zapomniałem języka w gębie i już się nie dowiem bo owych Kolegów nigdy więcej nie spotkałem. Wiem, że na podobne przyjdzie mi jakiś czas poczekać, ale nie tracę nadziei.
Kiedy i gdzie i czym?
Jak co roku nie mogę się doczekać zimnych ogrodników. W Kotlinie Kamiennogórskiej, w której początek wegetacji roślin jest opóźniony średnio o dwa tygodnie, po nich następuje z reguły okres ustabilizowanej słonecznej i ciepłej pogody trwającej około trzech tygodni. W tym roku ma być podobnie.
Na te trzy tygodnie zmieniam „zameldowanie”. Staram się być praktycznie każdego dnia na zbiorniku zaporowym Bukówka. Względy zdrowotne decydują za mnie – mogą to być wyłącznie godziny ranne lub wieczorne. Ja wybieram te drugie.
Pierwszy tydzień przeznaczam zwykle na ściągnięcie zanętą płoci , jazi i leszczy w zasięg odległościówki. Łowię kijem 4.20 m z niewielkim kołowrotkiem i żyłką 0.14 mm na szpuli. Obowiązkowy krętlik. Przypon od 0.10 do 0.12 mm, haczyk VMC nr 16 – 18. Spławik typu waggler od 5 +2 do 10 + 1 g / zależnie od siły i kierunku wiatru / umożliwiający dorzucenie zestawu na odległość 30 – 40 m od linii brzegowej. W tej odległości bowiem znajduje się wygrzbiecenie tworzące 2-3 metrowej szerokości półkę za którą dno gwałtownie opada do 5-7 metrów. Wygrzbiecenie to ciągnie się praktycznie równolegle do brzegu od muru oporowego chroniącego Miszkowice do pierwszego wyraźnego cypla i pokryte jest miejscami cieniutką warstwą mułu. Głębokość nie przekracza z reguły 4 m przy normalnym stanie wody, przy niżówkach potrafi spaść do 1,5 metra. Jeżeli uda się w miarę celnie położyć zanętę to na wyniki nie trzeba długo czekać. Jest jeden warunek, niezależny od wędkarza, trzeba mieć dużo szczęścia by nęcona miejscówka nie była zajęta – zwłaszcza jeśli poprzedniego dnia ryby i świadkowie połowu dopisały / li /.
Przerwa będąca sygnałem, że w łowisko weszły większe ryby wymusza pogrubienie zestawu. Żyłka 16, przypon 14, haczyk 16 z krótkim trzonkiem i zaokrąglonym kolankiem. Obowiązkowo wyregulowany hamulec i rozłożony podbierak. Spławik i obciążenie to samo.
Drugim doskonałym okresem polowań na lina jest cały sierpień. Wytarty już lin zaczyna odbudowywać masę mięśniową i przygotowywać się do zimy. Wydaje mi się też mniej ostrożny. Być może to stwierdzenie nie jest do końca prawdziwe bo moje obserwacje dotyczą głównie ledwo nadwymiarowych sztuk a nie okazów.
Liny znikają wówczas z opisanej półki. Znaleźć je można wtedy na tak zwanych łąkach, na całej ich długości / naprzeciw zapory czołowej / i na przeciwległym do półki brzegu w lewo od muru oporowego w Miszkowicach / od strony zabudowań byłego PGR / do ujścia potoku.
Należy uwzględnić zmianę metody i niezbędnego sprzętu, wymuszone obniżeniem poziomu lustra wody – dla utrzymaniu przepływu wody w Bobrze, lewym dopływie Odry.
Ja osobiście korzystam z feddera. Długość 3.90, masa wyrzutu do 80, żyłka nr 20, przypon nr 16, haczyk nr 10 -12, koszyk zanętowy okrągły z obciążeniem 20 g.
Najlepsze godziny połowu od świtu do godz.9.00 i po południu od godz. 15.00 do późnych godzin wieczornych.
Zestaw montuję w ten sposób by koszyczek znalazł się na końcu żyłki głównej a przypon długości 30 cm w odległości 45 cm / z wykorzystaniem krętlika / od koszyka patrząc w stronę szczytówki. Zarzucam na 40 – 50 metr zależnie od poziomu wody.
Zacinam dopiero po wyraźnym przygięciu szczytówki. Pamiętajcie, małe sztuki potrafią zrzucić wędkę z podpórek i dostarczyć adrenaliny godnej lepszego przeciwnika.
Na co?
Na kilkugodzinną zasiadkę przygotowuję 3 do 4 kg zanęty, na bazie opakowania zanęty linowo karasiowej lub leszczowej, 1kg bułki tartej, 1 opakowania płatków owsianych
/ po połowie całych i zmielonych / ok. kg żwiru znad brzegu zbiornika, niewielkiej ilości kleju dla zapewnienia spoistości kul niezbędnej do zarzucenia na dużą odległość. Żadnych atraktorów.
Do tego minimum puszka konserwowej kukurydzy i najlepiej po ćwiartce pinki i białych. Trochę kleju i dobra proca będą w maju nie od rzeczy.
Zapamiętajcie, żadnych ciętych czerwonych robaków bo nie opędzicie się od wszędobylskich jazgarzy, które potrafią nieźle umilić życie. I oczywiście do zanęty do feddera nie dodajemy żwrku.
*
Zainteresowanych informuję, że w minionych 3 latach moim łupem padło na Bukówce 12 linów powyżej 45cm, w tym 3 powyżej 50 cm i wszystkie w pełni sił i zdrowia wróciły do swoich podwodnych pieleszy. Na patelnię trafiały jedynie nieliczne w granicach 35cm. Szczególną estymą cieszyły się u bliskich pod postacią flaczków.
Liczę, że kiedy będziecie ten artykuł czytali ja już będę wiedział czy ten maj był dla mnie szczęśliwym i czy wreszcie pobiłem swój życiowy rekord!
Józef Michałczak
Karpie na przełomie lutego i marca
W niewielkich akwenach, do których przed zimą lub w czasie jej trwania wpuszczono karpie, biorą one zaraz po zejściu lodów. Dlatego właśnie przełom lutego i marca to doskonały moment na te ryby.
Po zaledwie kilku dniach słonecznej pogody karpie wypływają z głębszych partii wody, gdzie spędziły zimę, do jej nagrzanych już warstw blisko powierzchni. Wiatr zwiewa tę ciepłą wodę, razem z nią wędrują też karpie. Dlatego najczęściej przebywają przy brzegach nawietrznych. Można je również spotkać w osłoniętych od wiatru płytkich zatokach. Często woda w takich miejscach ma zaledwie pół metra głębokości.
Na karpie najlepiej wybierać po południu, bo wtedy temperatura wody jest najwyższa. Potwierdza to najlepszy czas brań tuż przed zachodem słońca i kilka godzin po zachodzie. Brania zwykle trwają tak długo, aż temperatura powietrza zacznie gwałtownie spadać.
O tej porze roku karpie dobrze ściąga, a później długo utrzymuje w łowisku ciemna zanęta (bezsmakowe lub nucie ziołowej) z dużą ilością chlebka belgijskiego i pastoncino. Dobrze dodać do zanęty prażoną, zmieloną kolendrę. Są to składniki tłuste i od kul zanętowych dosyć szybko się odrywają. Dobrze, jeżeli w zanęcie jest pinka, bo dla karpi to łakomy kąsek. Istotne jednak. aby nie było jej za dużo (maskymalnie 50 ml na 0,5 kg zanęty). Pinkę najlepiej przed dodaniem zamrozić (w worku foliowym) lub chwilę przed dodaniem przetrzeć na sicie do przecierania zanęty (oczko 2 mm). Tak przygotowane robaki nie będą rozbijały nam kul zanętowych, a ryby będą potrzebowały więcej czasu, żeby je stamtąd wyłuskać. Na trzygodzinną zasiadkę wystarczy nam 0,5 kg zanęty.
Na haczyk w rozmiarze 16-18 zakładamy jedną, dwie pinki (o tej porze roku dobrze sprawdza się czerwony kolor) lub 2-3 ochotki.. Musimy łowić delikatnie, żyłka główna do 0,18 mm, przyponówka do 0,12 mm. Spławiki o gramaturze 1-2 gramy.
Należy pamiętać, aby nęcić skromnie i bardzo celnie. Zarzucony zestaw warto co jakiś czas delikatnie podciągać, co doskonale wabi ryby. Przy braku brań można zarzucić zestaw kilka metrów od pola nęcenia, często nie wiedząc, czemu ryby nie stoją przy samych kulach.
W kolejnym materiale opowiem o łowieniu karpi metodami gruntowymi.
Szymon Ciach, Kamienna Góra
Taniej nie zawsze znaczy źle
Nie wiem czy producenci, importerzy, hurtownicy i sprzedawcy markowych / często jedynie z nazwy / zanęt będą szczęśliwi po przeczytaniu tego tekstu. Jestem prawie pewien, że podniosą się głosy krytyki – głowy krytyków też.
Oni kryjąc się za swoimi sponsorami, często to sami producenci oraz właściciele hurtowni i sklepów wędkarskich, usiłują wmówić nam wędkarzom, że wystarczy ich produkt wrzucić do wody a ryby będą nam jadły z ręki / czytaj haczyka /. A jaka specjalizacja! Nie zauważyłem jedynie podziału na płeć. Nic straconego, wszystko przed nami. Czyż byłoby coś piękniejszego od samiec płoci, samica lina, obojnak karasia. Nic tylko wybierać.
Nie mam nic przeciwko rzeczywiście markowym produktom. Bez nich nie można mówić o sukcesach sportowych. Rezygnując z nich w trakcie treningów przed zawodami i na samych zawodach odbieramy sobie wszelkie szanse. Wędkarstwo to jednak nie same zawody. Również łowcy okazów, na renomowanych łowiskach, winni z markowych zanęt korzystać. Z obserwacji wynika jednak jakoś tak, że łowców okazów przybywa a samych okazów ubywa. Jak w tym powiedzeniu – wody do kolan a ryb … .
Zakładając, że 90 % wędkarzy to wędkarze rekreacyjni spędzający nad ulubionymi wodami średnio 3 – 4 dni w tygodniu / to emeryci / lub 2 -3 dni / to pracujący, uczący się /i że na jeden wypad zużywamy przeciętnie 1 – 2 kg zanęty, przy cenie od 7 do 15 zł za 1kg zanęty wychodzi, że nasze hobby kosztuje nas miesięcznie skromnie licząc od 200 do 300 PLN. Tylko za markowe zanęty. A gdzie robactwo, kukurydza, akcesoria i sprzęt, o benzynie nie wspominając. Nie jestem Szkotem ale tego przecież żaden domowy budżet nie wytrzyma.
Sam przeżywałem fascynację markowymi zanętami. Do czasu. Trochę trwało nim zorientowałem się, że osiągane wyniki, liczone ilością i wielkością złowionych ryb, nie różnią się zbytnio od rezultatów osiąganych przez kolegów, którzy do wody wrzucali najtańszą bułkę tartą i płatki owsiane wsparte białymi, pinką lub kukurydzą. Pewnie popełniałem błędy w doborze zanęt i wzmacniaczy / atraktorów / ale nie wszystko daje się nimi wytłumaczyć.
Uważam, że na zbiornikach ze stojącą wodą, często zakwitających latem, narażonych na dużą presję wędkarską skuteczność markowych zanęt spada z określonych powodów:
* tylko niewielki procent łowiących je stosuje / trudna dostępność, cena /,
* niewielka szansa na łowienie z tego samego stanowiska / nakładanie się różnych zanęt /,
* przyzwyczajenie ryb do określonej zanęty / łatwa dostępność, cena /,
* przekonanie wędkarzy o wyższości „regionalnej zanęty” /ziarna zbóż, groch, łubin itp./,
* * brak wzorów do naśladowania / brak promocji i reklamy w małych ośrodkach /.
Wnioski z rozmów i obserwacja poczynań Kolegów skłaniają mnie do stwierdzenia, że najbardziej uniwersalną, w miarę skuteczną, zanętą na wszelkie oblegane wody stojące jest zanęta bazująca na bułce tartej i ziemi z kretowiska / koniecznie znad zbiornika /.
Skład takiej zanęty przedstawia się następująco:
– 5 części bułki tartej
– 2 części przesianej ziemi z kretowiska / przyciemniacz /
– 1 część całych płatków owsianych
– 1 część mielonych płatków owsianych / zamiast kleju /
– 1 część jokersa lub pinki lub białych robaków lub kukurydzy lub inne
Ostatni składnik zanęty można dorzucić lub dostrzelić procą wędkarską. To właśnie on w głównej mierze zdecyduje o tym co zawiśnie na naszych haczykach. Nie można nie doceniać odpowiedniego nawilżenia i napowietrzenia zanęty. O skuteczności zanęty decyduje też celność nęcenia i częstotliwość donęcania.
Mnie moja tania i prosta zanęta rzadko zawiodła.
Józef Michałczak
Rosyjski sposób na ochotkę
Nie każdy mieszka w mieście, gdzie co ulica to sklep wędkarski. W mniejszych miastach zazwyczaj bywa jeden, jeżeli w ogóle, a właściciel zaopatruje się w ochotkę z reguły w piątek późnym wieczorem. I to tylko zimą, kiedy popyt na ochotkę rośnie i można
na niej zarobić. Przed 9.00 w sobotę nie wyjedziesz.
Czasami sprzedadzą ci „stary towar” i nad wodą / lodem / okazuje się, po braniach kilku jazgarzy, że trzeba kończyć zabawę. Masz pecha , nie kupisz wcale bo nie dojechała. Tydzień z głowy. A co mają powiedzieć ci z nas, którzy w miastach nie mieszkają?
Jest na to rada.
Sposób pozyskiwania ochotki – obiektu marzeń kiwoka / to od sygnalizatora brań / podpatrzyłem u Rosjan.
Ten z czerpaniem mułu w płytkiej części zbiornika i płukaniem znają pewnie wszyscy.
Wymaga trochę prostych narzędzi i samozaparcia. Kto zimą w ten sposób pozyskiwał ochotkę wie o czym mówię. Można też inaczej.
Ze starego worka – najlepiej uszytego z rzadkiej tkaniny – wytnij możliwie duży kawałek / tkaninę workową może zastąpić barwiony na ciemno tiul – ślubna ci powie z czym to się je /, zgnieć na podobieństwo szmacianej piłki lub wielowarstwowej sakwy, włóż do środka kawałki dowolnej ryby, obwiąż sznurkiem, podczep obciążenie i dojechawszy nad najbliższy naturalny stojący zbiornik, wykuj przeręblę w jego płytszej – mulistej części i opuść ustrojstwo na dno na bieliźnianym sznurze. Sznurek warto zastąpić drutem bo trudniej go przeciąć przy odkuwaniu przerębli.
Po z górą dwóch dniach można przystąpić do żniw. Jeżeli w zbiorniku ochotka jest to wypełni
wszelkie szczeliny pułapki. Przy tym nie musisz jej wyłuskiwać nad wodą. Włóż pułapkę do wiaderka z wodą, zawieź do domu i cały proces pozyskiwania ochotki przeprowadź w łazience.
Pułapkę można wykorzystywać wielokrotnie, wystarczy tylko wykuwać nowe przeręble w
różnych miejscach zbiornika. Minimum 15-20 metrów od poprzedniej przerębli.
Nasi wschodni sąsiedzi, co wam z całego serca odradzam, często zastępują tekstylne pułapki,
pułapkami z kawałków świeżej lipowej kory lub kępki sitowia.
Sposób postępowania / ryba nie jest potrzebna / jest taki sam ale efekty przychodzą szybciej.
Wystarczy noc a ochotka zapełni wszystkie pory. Tyle tylko, że następnym razem niezbędna jest nowa świeża kora. Szkoda drzew!
Zdradzę wam też rosyjski sposób długiego, do miesiąca, przechowywania ochotki.
W blaszanym lub plastikowym pudełku przy pomocy igły robimy maleńkie otwory, na dno
kładziemy kilka malutkich kawałków świeżej ryby, kawałki opadłych liści lub obumartej roślinności ze zbiornika z którego pozyskiwaliśmy ochotkę / w ostateczności sparzone herbaciane liście /. Wsypujemy tylko żywą ochotkę, zakrywamy pudełko i opuszczamy na dno pojemnika gromadzącego wodę do spłukiwania toalety. Nie pomylcie z muszlą!
Gwarantuję, że po miesiącu większość larw pozostanie żywa.
Na łowisku sposób przechowywania ochotki zależy od pory roku.
Zimą najlepiej przechowywać ją w piankowych pudełkach dla ochrony przed mrozem i wiatrem. Zapas warto trzymać w wewnętrznej kieszeni.
Latem, dla ochrony przed słońcem i wysuszeniem, w turystycznych lodówkach z zamrożonymi wkładami. Chrońcie ją jednak przed przemrożeniem!
Co by nie mówić sięganie po każdą haczykowa porcję do lodówki nie jest za wygodne.
Proponuję podpatrzone na wschodzie rozwiązanie. Rozcinamy na pół duży surowy kartofel /żeby się nikt nie czepiał – ziemniak / lub świeży ogórek i przy pomocy noża w obydwu połowach wydrążamy trochę miąższu. Do jednej połówki wsypujemy porcję ochotki, drugą połową nakrywamy i gotowe. Kładziemy w cieniu i w zależności od potrzeb uzupełniamy zapasy z turystycznej lodówki.
Mam nadzieję, że przynajmniej częściowo pomogłem Szanownym Kolegom w rozwiązaniu problemu pozyskania i przechowania ochotki. Sam chętnie przeczytam o innych,
znanych wam sposobach.
Józef Michałczak
Fragment artykułu „Po seligierski” Konstantina Kuzmina
Rybołow Elite nr 2/1999
Czym „dorożka” różni się od trollingu?
… W rzeczy samej różnicy nie ma; połów na „dorożkę” jest prostą, z dawien dawna znaną na Rusi metodą połowu a trollingiem stosowniej nazywać to samo ale z użyciem różnorodnych środków technicznych.
Jeśli spinning uznać za najbardziej sportowe ze wszystkich narzędzie połowu to „dorożkę” należy uznać bodajże za najbardziej rybodajne. Zdarzają się oczywiście dni, kiedy spinningiem złowimy więcej, za to na „dorożkę” łowią się znacznie większe ryby, co oznacza, że przy mniejszej ilości brań osiągamy lepszy wynik.
Poobserwujcie przez lornetkę łódki na większej przestrzeni– zauważycie, że większość z nich nie stoi na miejscu a wolno się przemieszcza.
Świadczy to o tym, że „dorożka” jako metoda połowu zyskuje pierwszeństwo u miejscowych wędkarzy.
Nawet w najprostszej odmianie „dorożki”- po seligiersku – nie stosuje się prymitywnej przynęty, rekomendowanej przez literaturę / motowidło z żyłką i blachą na jej końcu / a znacznie bardziej wzbogaconą. Są po temu przyczyny.
I tak, ludowa seligierska „dorożka” – to krótka wędeczka z 50-cio metrowym nawojem żyłki
na końcu której, z 1 – 1.5 metrowymi przerwami, na krótkich przyponach przywiązane są ciężkie mormyszki – nie więcej niż 4 – 5, z ogólną wagą nie mniejszą niż 50 gramów. Na haczyki mormyszek zakłada się dżdżownice lub pęczki mniejszych czerwonych robaków. Cała ta konstrukcja jest wypuszczana za łódką, wędkarz chwyta ją razem z wiosłem w rękę – i naprzód !
Ten sposób przypomina fińską technikę połowu na „dorożkę”, w której żyłkę po prostu przywiązuje się do wiosła. Przy wiosłowaniu wabik płynie zrywami. W seligierskiej „dorożce” najważniejsze jest nie w tym a w „wielopiętrowości”.
Specyfika Seligieru* i podobnych do niego jezior wynika ze stosunkowo niewielkiej
Stratyfikacji* wody. Po części z powodu szczególnego rozkładu wiatrów i w następstwie regularnego przemieszania się warstw wody, po części z powodu ilości źródeł w jeziorze -biorąc pod uwagę temperaturę i nasycenie tlenem – nawet latem rzadko można zaobserwować rozwarstwienie wody.
Dlatego nawet sandacz, mający nadzwyczajne wymagania / jeżeli chodzi o „świeże powietrze” / trzyma się tam gdzie mu się żywnie podoba: w dowolnej warstwie wody lub przy samym dnie. Brania podczas połowu na „dorożkę” pokazują, że aktywny drapieżnik może przebywać raz trzy metry od powierzchni, innym razem sześć metrów. Pośrednio potwierdza to obraz na ekranie echosondy. To dlatego wielopiętrowa „dorożka” daje więcej szans by nie minąć się z rybą.
W ostatnich latach oprzyrządowanie seligierskiej „dorożki” znacznie się wzbogaciło:teraz coraz częściej stosuje się normalną spinningową wędkę a zamiast robaków na mormyszkach – wabiki z miękkiego plastiku. Robaki są mniej wygodne – są problemy z ich przechowywaniem i trwałością. Ich wyższość jedynie w tym, że oprócz drapieżników nierzadko łowi się na nie leszcze.
Teraz w arsenale poważnego „dorożkarza” są echosonda i silnik elektryczny i ten sposób połowu można już śmiało nazywać trollingiem.
Zgodnie z zasadami amatorskiego połowu ryb, z niezrozumiałych przyczyn, nie zezwala się na użycie dorożki z łódki z silnikiem. Nie mogę jednoznacznie powiedzieć, czy zakaz ten rozciąga się też na silniki elektryczne, wiem tylko, że w tych krajach gdzie trolling uznawany jest za najpopularniejszą metodę połowu ryb / USA, Kanada, Irlandia / użycie silników elektrycznych uznaje się za zrozumiałe samo przez się.
Jakby nie patrzeć, na Seligierze właściciele silników elektrycznych korzystają z nich przy połowie na „dorożkę” i osobiście nie uważam , że zasługują na ukaranie.
Dla nas „dorożka” nie była celem samym w sobie – łowiliśmy na nią jako uzupełnienie spinningu, kiedy przemieszczaliśmy się od jednej górki do drugiej.
Postanowiliśmy co nieco przekształcić seligierską „dorożkę” i zamiast girlandy z twisterów
/ której, jak mi się wydaje bliżej do przemysłowej niż sportowej metody / zamontowaliśmy jeden wabik a dokładniej wobler. I jestem gotów twierdzić, że właśnie woblery okazały się
uniwersalnymi wabikami w ogóle a na Seligierze w szczególności. W zależności od rodzaju woblera, prędkości łódki, grubości i długości wypuszczonej żyłki otrzymujecie możliwość obłowienia najróżniejszych warstw wody i osiągnięcia oczekiwanego wyniku.
Połowowi na dorożkę z woblerem, w rosyjskiej wędkarskiej literaturze, niezasłużenie, poświęca się mało uwagi, dlatego pozwolę sobie na dokładniejszy opis – korzystając z seligierskich doświadczeń.
Na początku zwracam waszą uwagę na istotne różnice w zachowaniu woblerów przy połowie różnymi metodami. Na opakowaniu dowolnego woblera / lub w katalogu / jest informacja na jakiej głębokości on pracuje / dotyczy woblerów pływających i nurkujących / jednak ten wskaźnik może ulegać zmianie w zależności od długości wyrzutu, szybkości nawijania, długości żyłki itp. Każdy wobler jest w tym rozumieniu indywidualnością. Są i takie, na które wpływ w/w warunków jest minimalny. Jak jest napisane, że wobler schodzi na głębokość 5 stóp, to nieważne czy zarzucicie go na 15 czy na 40 metrów, po kilku obrotach korbki wobler schodzi na 5 stóp – ani mniej ani więcej – i trzyma tą głębokość prawie do samej łódki. Ale takich modeli nie ma dużo.
Większość woblerów, szczególnie głęboko schodzących przy połowie na spinning / to jest z wyrzutem / i na dorożkę / znacznie dłuższa żyłka / idzie na różnych głębokościach. Przykładowo jeden z amerykańskich głęboko nurkujących woblerów / według katalogu schodzący na 12 stóp – 4 metry – zarzucony z łódki na podwodną górkę znajdującą się 7 metrów pod wodą „łapał” dno za każdym razem.
Dlatego proponuję brać pod uwagę takie zachowanie wabików, podobnie jak i brak przywiązania drapieżnika do określonej warstwy wody a wybierając się łowić na dorożkę mieć przy sobie nie mniej niż 4 nurkujące na różne głębokości woblery.
W tym przejawia się zasadnicza różnica między seligierską i podmoskiewską
– na żwirowniach i zbiornikach zaporowych – dorożką. Tam, latem przy wyraźnej termoklinie
w zupełności wystarczały mi dwa wypróbowane woblery: jeden pracował na głębokości 2.5 metra, drugi na 3.5, i wszystko co było mi potrzebne to sprawdzenie bliżej której– w danych warunkach – głębokości trzyma się sandacz. A w odwodzie zawsze wystąpi krążące w powietrzu wodne ptactwo, które, hen po horyzont, dokładnie śledzi gdzie żeruje aktywny drapieżnik.
Ponieważ na Seligierze rzadko łowią na „krążek”*, dlatego wyboru woblera należy dokonywać metodą prób i błędów. My wypuszczaliśmy za łódką dwie „dorożki” z różnymi woblerami i stosunkowo szybko dochodziliśmy do wniosku, że ten z nich który zagłębia się na nie więcej niż 3 metry jest w tych warunkach nieefektywny i to pomimo wskazań echosondy pokazującej duże ryby w górnych warstwach wody. W rezultacie przechodziliśmy na głębokowodne woblery: jeden przykładowo idzie na 4-5 metrach, drugi na siedmiu.
Rekomendować konkretnych modeli woblerów nie wypada: to może być „Effzett Spezimen Deep Running „ firmy D.A.M. i „Ugly Duckling” lub dowolny inny, byle by z dużym czołowym sterem.
Uważa się, że łowiąc na „dorożkę” a w szczególności z woblerem potrzeba wolniejszego niż w spinningu wędziska. Z tym trzeba się częściowo zgodzić. My wykorzystywaliśmy do
„dorożki”ciągle te same wędziska – zmienialiśmy tylko wabiki: z główek jigowych na woblery.
Plecionka w tym przypadku jest lepsza, ponieważ lepiej przekazuje wszelkie niuanse pracy woblera.
Przy normalnej szybkości / 5 – 15 km/h / szczytówka spinningu rytmicznie wibruje, przy trąceniach steru woblera o dno podszarpuje. Jeśli ruchy szczytówki zamierają to sygnał, że na kotwicach woblera zawisła trawa zatrzymując jego grę.
Wady plecionki występują jedynie podczas połowu okoni. Jeśli pręgowany rozbójnik siądzie na tylnej kotwicy woblera to w trakcie zwijania 80 metrów nierozciągliwej plecionki w jego cienkich wargach zdążą się „wyrobić” ogromne dziury, z których bez trudu wypadnie każdy hak. Dlatego zdarza się tyle okoniowych spadów.
Do tego samego przyczyniają się też „szybkie” wędziska. Idealne do połowu spinningiem na miękkie przynęty, przegrywają z wolniejszymi przy połowie na „dorożkę”. Nawet amerykańskie firmy, z ich ogólną orientacją na szybkie wędziska, specjalnie dla trollingu produkują wolniejsze. W naszym przypadku, ponieważ korzystaliśmy z jednego wędziska dla połowu obydwoma metodami, optymalnymi okazały się te bliskie półparabolicznej akcji, na przykład „New Dimension Seatrout” firmy D.A.M.
Uniwersalnym dla Seligiera kołowrotkiem okazał się multiplikator. Jeśli dla spinningu przydatny w równej mierze jest kołowrotek o stałej szpuli do dla „dorożki” nie zawsze starcza im siły pociągowej – przecież wobler z wielkim czołowym sterem sam w sobie stanowi/stawia wielki opór. Biorąc to pod uwagę najczęściej łowiliśmy klasycznym multiplikatorem serii „Quick LC” firmy D.A.M., który jest jednakowo przydatny do obu metod połowu. Winni się nim szczególnie zainteresować zaczynający oswajać multiplikatory.
Podstawową zdobyczą podczas połowu na „dorożkę” stały się wielkie ilości okoni, które najczęściej brały w momencie kiedy wobler przechodził nad górką, postukiwał o nią sterem i oddalał się od spadu. Szczupaki najczęściej trafiały się w średnich warstwach wody na głębokich miejscach.
Chociaż łowiliśmy cały tydzień, nasze rezultaty nie powalały na kolana / waga największego szczupaka – 2.5 kg / . Przyczyna leżała w braku, wśród naszych przynęt, woblerów gigantów – długości od 18 do 30 cm. Następnym razem z pewnością ich nam nie zbraknie.
Tłumaczył: Józef Michałczak