Opowieści wędkarskie

***

W dniu 04.03.2007r. nic nie zapowiadało, że wybiorę się na ryby. Padał obfity deszcz ze śniegiem i wiał dość mocny wiatr. Po godzinie 13.00 nastąpiła zmiana warunków pogodowych. Przestało padać i zza chmur zaczęło przebijać się słońce. Temperatura z 2-3 stopni wzrosła do około 7 stopni. Wiatr praktycznie przestał wiać. Po chwili zastanowienia postanowiłem wybrać się na wędkowanie. Jako miejsce zasiadki wybrałem zalew w Kamiennej Górze.
Na łowisku byłem ok. godziny 14.00. Przez ok. 1,5 godziny w zasadzie nic się nie działo- złowiłem tylko 1 płotkę i 1 niewymiarowego jazia. Postanowiłem przenieść się kilkadziesiąt metrów dalej, na płytszą wodę, z nadzieją na lepsze efekty. Pół godziny później, po kolejnym zarzuceniu zestawu spławikowego, zauważyłem przesunięcie spławika w przeciwnym kierunku niż prąd wody, który tego dnia dość mocno utrudniał wędkowanie. Po zdecydowanym zacięciu poczułem opór, który w pierwszej chwili wydawał mi się zaczepem. Jednak po kilku sekundach zaczep ten ożył i już wiedziałem, że na drugim końcu mam rybkę i to niemała. Jakież było moje zaskoczenie gdy na powierzchni wody ukazała się ogromna ryba.
Nie miałem wątpliwości, że mam do czynienia ze sporym leszczem. Martwiąc się o wytrzymałość mojego zestawu, popuściłem hamulec. Okazało się jednak, że leszcz nie był godnym przeciwnikiem. Po ok. 3-4 minutach holu wyciągnąłem go na brzeg chwytem za kark. Zmierzyłem rybę i okazało się, że ma 60 cm długości. Poprosiłem kuzyna, żeby uwiecznił mnie wraz z trofeum.
Około godzinę później zakończyłem wędkowanie. W domu waga pokazała dokładnie 2,65 kg, a więc brąz. Łowiłem wędką teleskopową firmy Mikado o długości 4m i kołowrotkiem Okuma. Żyłka główna 0,14 mm, przypon 0,10 mm i haczyk nr 16 Owner. Przynętą były 3 szt. Białych robaczków ,, wydłubanych z liści bodajże komosy, potocznie zwanych u nas „pchełkami”. Mam nadzieję, że to nie ostatnia duża ryba tego sezonu.

Pozdrowienia dla wędkarskiej braci przesyła
Grzegorz Michałczak

***

Raz, dwa, trzy…pierwszy!

*
W dzieciństwie tymi słowami kończyliśmy zazwyczaj zaklepanie sukcesu w grze w chowanego. Okazuje się, że mogą one znaczyć co innego lub być użyte w zgoła odmiennej sytuacji.
Tym razem będzie nie o grze w chowanego / a szkoda / a o zachowaniu nad wodami.

Wczoraj pomógł a dzisiaj?

Studnia, spławiki ani drgną. Stoimy w niewielkiej grupce i popijamy kawę. Nawet gadać się nie chce. Do czasu.
Na rowerze / można go śmiało zostawić bez obawy, że ukradną / podjeżdża znajomy, zanęcający od kilku dni kukurydzą i ziemniakami, sąsiadującą z naszymi, miejscówkę
z nadzieją na dużego karpia. Wiemy, że są ale póki co nie biorą. Przybijamy piątki.
Adrenalina skacze gdy od niechcenia rzuca, że wczoraj po naszym odejściu, zaraz po 23 –ej
wyjął dwucyfrowca. Nie wierzymy. Nie musicie – mówi – mam świadka.
Nie miałem podbieraka i latarki a on po zacięciu usiłował mi udowodnić, kto tu rządzi.
Zawołałem z nadzieją na pomoc. Przybiegł taki jeden z podbierakiem i udało się go pokonać.
To mój rekord. Dzisiaj spróbuję go poprawić.
– O właśnie idzie – oczywiście wczorajszy pomocnik a nie karp i kiwnął głową w jego stronę.
– Gdzie on się pcha – to już wysyczał sam do siebie.
A tamten jakby nigdy nic, rzuca cały wędkarski majdan na ziemię i woła: raz, dwa, trzy… pierwszy i zajmuje stanowisko wczorajszego szczęśliwego łowcy. Uznał pewnie, ze należy mu się, jak psu buda, za udzieloną pomoc. Jeśli miałoby być to prawdą to już nigdy nie poprosimy o pomoc takich „kolegów”.

Tu bierze i ryba i szlag!

Na każdym łowisku są miejsca gdzie ryby biorą lepiej. Można powiedzieć, że pchają się na haczyk. Powody bywają różne.
Wiosną i jesienią – cieplejsza woda, latem – roślinność dająca pokarm i schronienie, zimą – natlenienie, zawsze – obfite i systematyczne nęcenie.
Najlepiej wiedzą o nich – dzięki telefonom komórkowym – „mięsiarze”. Organizują zmiany lepiej niż to bywało w systemie 4-ro brygadowym z czasów słusznie minionych.
Raz, dwa, trzy / czasem 4 / komplet – zmiana – komplet – zmiana – komplet… i t d.
Zmiennicy czekają z rozłożonymi kijami, na haczykach dynda łowna, tu i teraz, przynęta. Im szkoda czasu na eksperymenty.
Przypomnijcie sobie, ile razy byliście świadkami wyścigów do rybodajnych stanowisk lub poganiania tych NORMALNYCH, którzy mieli szczęście złowić komplet.
O kłótniach, czasami nawet bójkach między „zwycięzcami wyścigów” z litości nie wspomnę.

Za wszelką cenę

Pamiętacie Edwardsa – „Orła” angielskiego skoczka narciarskiego. Dla niego udział w Zimowej Olimpiadzie a nie zajęte miejsce było najważniejsze.
Inaczej bywa – było, jest – na wielu, znacznie mniejszej rangi i znaczenia, zawodach wędkarskich – tych o mistrzostwo / koła, okręgu, kraju – zbędne skreślić / i tych towarzyskich.
„Spuszczanie” ryb, nieregulaminowe donęcanie, przeciążanie zestawów, machlojki z ilością zanęty – im niżej ty gorzej. Czego się nie robi dla miejsc na pudle.
Jeszcze gorzej jest na towarzyskich. Wola zwycięstwa bywa czasami tak wielka że ryby potrafią wypluć na wagę ołowiane ciężarki, a o zajętym miejscu decydowała dostawa a nie złowienie ryb.
Najgorsze, że celują w tych sztuczkach najmłodsi wędkarze. Czyżby w powiedzeniu o skorupce i młodości była czysta prawda ? Czwarta prawda – wędkarska.
Jej potwierdzeniem niech będzie wydarzenie sprzed kilku lat. Zwycięzca jedynych w okolicy ogólnopolskich zawodów wędkarskich położył na wadze rybę, kolor skrzeli której jednoznacznie wskazywał, że jej ostatnim życiowym środowiskiem był market / nazwy sieci nie wymienię by nie być posądzonym o kryptoreklamę /. Wszyscy to widzieli – tylko nie sędziowie. Ale to też nie do końca prawda.
Przez ostatnie cztery lata otoczyli taką opieką „ex mistrza”, że nie dostarczył do wagi ani jednego zielonego.

*

Zapytacie, czy wiem jak to wszystko ma się do postrzegania przez nas zasad współżycia społecznego, do przestrzegania sportowej zasady fair play. Wiem ale nie powiem.
Bo musiałbym rzucić mięsem.

Józef Michałczak

CZARTOWSKIE – sen to czy jawa?

Diabelskie, Czarcie, Czarci Kocioł i wiele temu podobnych określeń wód, na których oddajemy się naszej pasji, niejeden z nas spotkał na trasie / znacznie rzadziej na mapie / swoich wędkarskich wędrówek. Te, najczęściej miejscowe, określenia przekazywane są z pokolenia na pokolenie i nijak się mają do nazw z oficjalnych dokumentów. Wielu z nas przekonało się o tym osobiście – pytając, zwłaszcza starszych mieszkańców, o dojazd i używając oficjalnej nazwy słyszeli w odpowiedzi: Panie wyście chyba cosik pomylili, u nos takiego stawu ni ma. Jest ino i tu pada lokalna nazwa, która z kolei nam nic nie mówi.
Wydaje mi się, że z tymi nazwami związana jest jakaś lokalna legenda bądź tajemnica – skojarzenie ze Złym miało je za zadanie chronić przed obcymi. I do niedawna to się udawało.
Ja też kiedyś trafiłem nad leśne jezioro zwane przez miejscowych Czartowskim – i muszę przyznać, że godne było swej nazwy bez krztyny przesady.
Trzydzieści hektarów czarnej jak piekielna smoła wody, pionowe, piaszczyste, wysokie na 6 do 10 metrów brzegi porośnięte lasem mieszanym z przewagą sosny, przy brzegach i wyspowo po całym jeziorze sterczą z wody czubki brzóz i olch – pozostałość po niższym poziomie wody w nieodległej przeszłości.
W wielu miejscach zejście na stanowiska, a niewiele ich było, wymagało odwagi i alpinistycznych umiejętności. Ci, którzy już tego dokonali mogli liczyć na przyzwoitego szczupaka i okonia pod warunkiem, że udało im się ominąć niezliczone, nie do ruszenia bez traktora, zaczepy.
Nie radziłbym jednak, tym którzy duszę noszą na ramieniu, samotnych wypraw nad to jezioro. Ciemną nocą lub podczas porannych mgieł wyłaniające się z wody gałęzie drzew do złudzenia przypominają potężne ramiona lub raczej szpony tego o którym mowa w nazwie wody. Jak mówią miejscowi wtedy najodważniejszym włosy stają dybom, serce się z piersi na swobodę wyrywa a tu człowiek nawet ołówka nie ma by cyrograf podpisać / nieaktualne w dobie obowiązkowych wpisów do rejestru /.
Chcecie – to posłuchajcie co mnie nad ową wodą spotkało.

Węgorz na rekord Polski

Był początek sierpnia. Wieczory bywały już coraz chłodniejsze a poranki witały człowieka nieprzeniknionymi mgłami. Taką właśnie noc przyszło mi spędzić nad Czartowskim. Na wysokim brzegu rozpaliłem niewielkie ognisko, otuliłem się peleryną i ułożyłem się na boku starając się ciałem okrążyć ognisko – patrzącym z góry zapewne przypominałbym księżyc tuż po pełni.
Języki płomieni powoli zmniejszały się, ognisko stygło a ja podświadomie przybliżałem się do niego, we śnie strzegąc granicy między nim a sobą tak by nie marznąć a jednocześnie nie spalić odzieży. Będąc dzieckiem niejednokrotnie naruszałem tą niewidzialną granicę. Z latami nauczyłem się dochodzić z ogniem do porozumienia, rozumieć go jak człowieka z którym można porozmawiać bez słów ale i pomilczeć wzrokiem, tak by można było zagrzać i ciało i duszę.

2

Obudziła mnie… cisza! Tak głośna, że aż niewiarygodnie cicha – strach się poruszyć żeby jej nie naruszyć. Nawet ognisko od niej zagasło. Krzyk nocnego ptaka – zapewne puszczyka – zabrzmiał w tej ciszy jak wystrzał. Mimowolne drżenie przebiegło po plecach, zerwałem się na równe nogi i zaplątany we własną pelerynę, jak to dzisiaj młodzi mówią, zaliczyłem glebę. To mnie ostatecznie obudziło. Wstałem, spojrzałem na jezioro i oniemiałem. Na drugim brzegu jeziora, nad lasem wisiał ogromny księżyc a całe jezioro płonęło jakby ogniem. Nie należę do strachliwych ale proste skojarzenie z diabelskim kotłem, pewnie zupełnie przypadkowo, przyszło mi do głowy.
– Pięknie, co? Kolega też na rybki – rozległo się nagle za moimi plecami.
Do dzisiaj nie wiem czy się wtedy odwróciłem a tym bardziej co wtedy temu „żartownisiowi” odpowiedziałem. Jedno wiem na pewno – przez głowę z szybkością serii z karabinu maszynowego przeleciały mi miliony myśli i, że nie skoczyłem wtedy z wysokiego brzegu do jeziora wyłącznie z obawy przed owym piekielnym ogniem. Jeszcze przez dłuższą chwilę drżałem ale to chyba z zimna. Co ja mówię chyba, na pewno z zimna.
Ochłonąłem na tyle by móc w miarę sensownie porozmawiać z moim nocnym rozmówcą.
Okazało się, że od kilku dni biwakuje nad jeziorem i usiłuje złowić zębatego, ofiarował się nawet z żywcem. Miałem takie same plany więc z radością przyjąłem. I tak nie zamierzałem już iść spać.
Zbliżał się świt, z zakątków jeziora powolutku zaczynały wypełzać poranne mgły, ostatnia chwila by zająć się tym po co tu przyjechałem. Z pomocą nowego znajomego i jego latarki udało się bez szwanku zejść po stromym brzegu i zająć w miarę wygodne stanowisko. Tadek – bo tak miał na imię – wspaniałomyślnie odstąpił mi po prostu swoje a sam poszedł kilka metrów dalej. Zmontowałem zestawy, założyłem na jedną wędkę darowaną płoć na drugą
pęczek gnojaków i rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Tak naprawdę to o fotelu można było wtedy jedynie pomarzyć – na zwiniętej pelerynie.
– Panie, kolego, halo dobiegało jak przez mgłę / prawdziwą jak najbardziej /do moich sennych zwojów mózgowych.
– Co z panem do jasnej ….? Panie, mam rybę życia a pan śpisz zamiast mi pomóc ją podebrać. Musiał to pewnie zaryczeć bo wreszcie do mnie dotarło. Nie bardzo wiedziałem z której strony dochodziło jego wołanie bo mgłę, która mnie otaczała można było kroić nożem. Jakoś do niego dotarłem. Solidny kij wygięty w pałąk, gorzowska czterdziestka gra napięta do granic wytrzymałości, prawa ręka wyciągnięta w kierunku jeziora.
– Tam! – mówi zachrypłym głosem. Będzie pół godziny jak się z nim męczę a pan tak chrapiesz, że liście z drzew spadają.
Dobra, dobra mów pan co masz na kiju? Bo nic nie widać.
– Co, żebym to ja wiedział! Początkowo myślałem, że zębaty a teraz, teraz to myślę – nie uwierzysz pan – myślę, że węgorz. Mieszkam tu blisko, od lat i nie słyszałem by ktoś tu to diabelstwo wyciągnął. Ale to nie może być nic innego, przez moment mgła się podniosła
i widziałem jak próbuje się okręcić wokół drzewa.
Nie wiem czemu ale natychmiast przyszły mi do głowy historyjki, żeby nie napisać bajdy, o zwyczajach węgorzy, którymi raczyła mnie mama kiedy zamiast szkoły wybierałem jezioro lub rzekę a tornister zastępował wędkarski kij.
Nie ma się co certolić, jak to węgorz to trzeba go siłą brać – błysnąłem znajomością tematu.
-Jasne stwierdził, choć palca wyciągniętej ręki nie zobaczyłeś.

3
I znów rozpoczął walkę z tym kimś. Raz ryba, raz on odzyskiwali kilka metrów. Dziwiło mnie, że nie było słychać plusków ale mgła mogła je tłumić albo ryba była jeszcze głęboko.
Mgła zaczęła powoli rzednąć, od czasu do czasu można było co nieco dojrzeć. Rzeczywiście
z głębin wyłaniała się głowa / dałbym swoją za to uciąć / węgorza a w wodę spiralnie uchodziło jego ciało. Miał facet rację, to była ryba jego życia a ja dodatkowo byłem pewien,
że na haku wisi rekord Polski. Nie powiedziałem mu tego – na szczęście – by go dodatkowo nie stresować. Gdyby go puścił pewnie by mi nie darował.
Nawet teraz nie wiem, czy nie lepiej byłoby gdyby go wtedy puścił. Przynajmniej miałby o czym opowiadać powołując mnie przy tym na naocznego świadka. A tak – obiecałem mu wtedy, dopóki żyje – nikt się o jego wyczynie nie dowiedział.
Musiało upłynąć jeszcze kilka długich, jak ta noc, minut – mgła się podniosła i z wody wyłoniła się potężna, lekko skręcona, stalowa lina prawidłowo zapięta za węzeł.
Gdyby ją zmierzyć i zważyć rekord Polski jeszcze przez następne pokolenie byłby nie zagrożony.
Trzeba było słyszeć mój śmiech. Rżenie koni to przy nim chichot historii.
– Przyznaj się, że w nocy miałeś niezłego pietra – niezdarnie usiłował przywrócić równowagę w naszych stosunkach.
Jak myślicie, przyznałem mu się czy nie? Ja wiem a Wy się domyślacie.

Wataha

Kilka lat później a właściwie to całkiem niedawno.Po latach, korzystając z okazji, postanowiłem wrócić na Czartowskie. Zapewne przypadkiem mogłem mu poświęcić tylko jedną noc.
Znajomi u których się zatrzymałem dawali głowę, że na Czarnym nocami można nieźle połowić leszcza i sandacza. Jakim Czarnym, o czym oni mówią? Widząc moje zdziwienie starsza pani – babcia znajomego – powiedziała: żadne tam Corne, toż to przeca Czortowskie. A widząc wieczorem, że sam się na ryby wybieram, obwieściła mi tajemniczym głosem: boccie się panie na się, tam diobły cuda wyprawiają. Jak cuda to nie diabły – uspokajałem starszą panią, chociaż dzisiaj nie jestem pewien czy na pewno ją.
Wędki, fotel, świetliki, kukurydza, pinka, leszczowa zanęta, sygnalizatory i siatka wędrują do samochodu. I znów jestem nad Czartowskim. Sam jak okiem sięgnąć. Takie samo choć nie takie same. Dzisiaj znacznie brudniejsze, wszędzie widać ślady po biwakowiczach i pożal się Boże / na Czartowskim! / wędkarzach. Nie uwierzycie ale ze stu procentową pewnością mogłem stwierdzić jaką zanętę i przynętę ryby preferują, które stanowiska gwarantują okazy – poznałem po świeżych podpórkach -, bez trudu rozpoznałem też smakoszami jakich dopalaczy / w butelkach / i zakąsek / w konserwach /, że o dipach nie wspomnę, jest wędkarska brać. Myślę, że nadużyłem tego słowa? A Wy co myślicie? Brzegi jeziora wyglądały jakby przeszła nimi dzicza wataha. Wieczorem miałem kilka niewielkich płoci i leszczyka, który wrócił do wody po rodziców. Przezbroiłem zestawy, na spławiki / pamiętałem jakie tam są zaczepy / założyłem świetliki, na haczyki płotki, zarzuciłem i wolny jak ptak oddałem się marzeniom. Nie myślcie, że zapomniałem o włączeniu sygnalizatorów. Nie zapomniałem.

4

Rozparty w fotelu wspominałem czasy, kiedy kamień, deska czy zwinięta peleryna musiały go zastąpić. I jak to trzeba było wytężać wzrok by dostrzec wieczorem branie. A dzisiaj świetlik i po kłopocie.
Rozmarzyłem się.
Nagle! Słyszę w oddali skowyt. Psy to czy wilki? Wilki bo zaczynają swój piekielny koncert.
Wyje jeden, drugi, trzeci – nawołują się zapewne na wspólne łowy. Dziwne, słyszę ich wycie tuż nad sobą, oglądam się i widzę je na tle rozświetlonego księżycem nieba. Wataha.
Już wiem. To ja , to na mnie zamierzają zapolować. Ponad sto kilo tłustego mięska, do tego powolny, bez kłów / sztuczne się nie liczą / – te dwa kije które ma są bezużyteczne jako broń w lesie – będzie uczta jakich mało.
Nie sprzedam tanio skóry. Mózg z szybkością światła / szybkość rośnie wraz z zagrożeniem /
analizuje kolejne warianty ucieczki. Jaka szkoda, że wieczorem nie rozpaliłem ogniska – odpadła pierwsza deska ratunku. Jest a właściwie są inne! Drzewa. Bez namysłu wskakuję – sam się zdziwiłem, że nie wszedłem / na najbliższe, w miarę grube i wysokie a w dodatku liściaste. Nic mi nie zrobicie zaśmiałem im się w nosy.
Sadowiąc się, wygodnie jak w fotelu, na grubej gałęzi usłyszałem stłumione warczeniem głosy. Niech się jeszcze trochę nacieszy. Wytężyłem słuch i własnym uszom nie wierzę.
– Szefie, pogadaj z bobrami. My im odpuszczamy a one dla nas zetną to drzewko. Dla nich to
kora z gałązkami a dla nas kosteczki z mięskiem. Dwa w jednym.
Zacichło. Miałem jeszcze nadzieję, że się nie dogadają ale na próżno. Stary bóbr ochoczo zabrał się za piłowanie, zrobił sobie tylko krótką przerwę na podostrzenie sobie zębów.
Do najbliższego drzewa za daleko by przeskoczyć. Nie zginę rozdarty ich kłami, lepiej się utopić – myślę i przechylam drzewo w stronę jeziora. Pada z trzaskiem, podnosząc fale na wodzie.A ja?
Ja! Wstaję i klnąc na czym świat stoi, mokry od głowy po pas słyszę śpiew sygnalizatora –
piła spalinowa jak nic – trochę zaczekałem i zaciąłem. Niezły był ten sandał!
Nie uwierzycie. Rankiem po wyjściu na wysoką skarpę zobaczyłem leżące na ziemi spore drzewo, które ściął jakiś złodziej. Nieźle mi lakier gałęziami porysowało.
I tylko starsza pani pokiwała z niedowierzaniem głową gdy opowiadałem gospodarzom o nocnej przygodzie.

Józef Michałczak

Czwarta prawda – wędkarska ?

Nad każdą wodą, zwłaszcza w miarę regularnie odwiedzaną przez wędkarzy, spotkamy wcześniej lub później / ale raczej wcześniej / jegomościa, który z tajemniczą miną, oglądając się wokół, przyciszonym głosem przekaże Wam najnowsze, jedynie prawdziwe wiadomości znad wody. Kto, gdzie, jakie, na co, o której, ile złowił ? I będą to przeważnie ryby, nie rybki. Zwróćcie przy tym uwagę na fakt, że często tym tajemniczym kimś jest Wasz rozmówca i dziwnym trafem jakoś nikt nie chce potwierdzić jego wspaniałych wyników, ba niektórzy nawet twierdzą, że ostatnio widziano go z wędkami w ubiegłym wieku.
Lubują się też we wprowadzaniu w błąd a właściwie w doprowadzaniu do obłędu łatwowiernych kolegów – którzy wędkarskie szczęście postanowili znaleźć w miejscu i na przynętę podpowiedzianą przez życzliwego informatora.
Przyznaję, że i sami niechcąco możemy stać się owym jegomościem, ba nawet ofiarą jego niewinnego kłamstewka. Przeczytajcie do końca to się o tym przekonacie.
*
W piątek wieczorem rodzina w sile trzech najbliższych mi osób podniosła bunt, jak się to mówi, na pokładzie. Żadnych wypadów na szczupaki jutro nie będzie, należy nam się wreszcie prawdziwa majówka – a był już czerwiec – z ogniskiem i kiełbaskami a jeszcze lepiej z zgrilowaną rybką. To ostatnie to oczywiście złośliwy wymysł mojej drugiej lepszej połówki, bo z majowych wypraw za szczupakiem wracałem zawsze z pustą siatką ale też zawsze uboższy o kilka blach i gum, co nie omieszkała mi przypomnieć. A u mnie w sadzyku płoteczki pluskają – zamierzałem szczupaczka na żywczyka przechytrzyć. Co było robić – poddałem się. Wstyd przyznać – bez walki. I skąd ja im u licha rybę wezmę? Dumałem pół nocy i wydumałem!
Rano, nie powiem, że skoro świt, wsiadłem w samochód i w wielkim sklepie, w większym
od naszego mieście kupiłem sandacza – sztuk dwie – by nie myśleli, że im żałuję. Wielkością nie porażały, za to ceną tak. Przeliczyłem na blachy i wyszło mi niezłe pudełko, na gumy nawet pięć. Czyżbym nie zauważył wprowadzenia nowej waluty?
W domu je błyskawicznie, wstępnie oczyściłem.
Żona przygotowała sałatkę z kiszonej kapusty, zawinęła w folię młodziutkie kartofelki, do turystycznej lodówki wrzuciła sandacze / trochę się jednak zdziwiła /,kiełbaski, kawałek masła, do torby chleb, musztardę, cytrynę, napoje, zestaw przypraw. Mnie się udało niepostrzeżenie wrzucić sadzyk z rybkami i wędkę. Oczywiście do bagażnika a nie do turystycznej lodówki. Jeszcze tylko koc, turystyczne krzesełka i pojechaliśmy.
Założę się, że nie zgadniecie jakie miejsce wybrałem. Zresztą nie tylko ja. Niewielki brzozowy zagajnik / ach jakie w nim bywały czerwone kozaki /, duże i głębokie – na miejscu byłej kopalni piasku – jeziorko, pokryta bujną trawą polanka. Nic tylko zasiąść za sztalugą i malować.

2
Żona z namaszczeniem, godnym lepszej sprawy, przystąpiła do ceremoniału przenoszenia promieni słonecznych na jej jedwabiście aksamitną / jedno drugiego absolutnie nie wyklucza / skórę, dzieci rozbiegły się w poszukiwaniu koników polnych i w pogoni za kolorowymi motylami. Ja, korzystając z chwilowego zamieszania, pod pozorem obejrzenia brzegu i zapewnienie bezpieczeństwa dzieciom, zdążyłem zarzucić wędeczkę z żywczykiem w przepastne otchłanie jeziorka. Słyszałem, że pływają w nim niezłe garbusy i szczupaki.
Podobno niczego innego nikt jeszcze w tej wodzie nie złowił, ja zresztą też. Nie weźmie to chociaż żyłkę pomoczę i przy okazji wędkarską dniówkę zaliczę.
Słonce niezgorzej przypiekało, żona zaczęła przypominać Indiankę z wrogiego szczepu Da – kota, zmęczone podbojami dzieciaki przysiadły na kocu, nawet żywiec zamarł jak egipski Sfinks, ucichło. I w tej ciszy dała się słyszeć melodia żołnierskiego marsza, coraz głośniej i głośniej. To nasze, za przeproszeniem, kiszki przypominały nam, że nieuchronnie
zbliża się pora na posiłek a jak wiadomo nad wodą czas leci szybciej a apetytowi nawet anorektycy się nie oprą. Wokół dało się odczuć twórczy niepokój, jedni znosili gałęzie na ogniska, inni rozpalali węgle drzewne pod urządzeniami do grillowania, jeszcze inni nabijali na patyki kiełbaski, przygotowywali szaszłyki.
Wyjąłem z lodówki sandacze, przyprawiłem je sokiem z cytryny, solą i pieprzem, do środka masełko i odłożyłem na bok. Rozpaliłem węgiel drzewny w grillu.
– Proszę pana a te sandacze to tu pan złowił?
Niewielka grupka, kilkunastoletnich chłopców, z wędkami w rękach z zaciekawieniem przyglądała się moim sandaczom.
– Nie wiem co mnie podkusiło? Z powagą na jaką udało mi się, bez śmiechu, zdobyć odpowiedziałem: Oczywiście, że tu!
– A na co wzięły? Widać, znali się na rzeczy.
– Na płoteczkę odpowiedziałem i pokazałem na sadzyk z żywcami.
Młodzieńcy coś tam jeszcze chwilę między sobą poszeptali i poszli w swoją stronę.
Odeszli jedni, podeszli drudzy. Znów te same pytania. Im również, wstyd przyznać, poskąpiłem prawdy. A może to prawda przeszła obok.
W tak zwanym międzyczasie sandacze dochodziły nad ogniem w specjalnych, rybokształtnych, drucianych trzymakach.
A obok przechodzą ci, którzy spacerowali nad jeziorem. Niektórzy, nawet się zatrzymują.
Obiad był wyśmienity. Nawet żona mnie pochwaliła a to rzadkość z rodzaju czarnej perły.
O tym, że kiełbaski pozostały w lodówce, przez skromność, nie wspomnę.
Prawie – czyni dużą różnicę – się zgodziłem na następną taką eskapadę ale na szczęście w porę oprzytomniałem.
Pewnie bym szybko o tym zapomniał, gdyby nie spotkanie z dawno nie widzianym towarzyszem wielu wędkarskich wypraw. Nawiasem mówiąc, uznanym specjalistą od polowania na sandały. Rozgadaliśmy się o tym i owym a głównie o rybach.
– Słyszałeś, że niezłego sandała można na Piaskowni / tak miejscowi nazywają wspomniane wyżej jeziorko / trafić? – powalił mnie tym pytaniem.
– Coś ty? To niemożliwe. Skąd wiesz?
– Syn mojego sąsiada był w niedzielę z babcią nad tą wodą i widział jak jeden facet wielkiego,
co najmniej trzykilowego, złowił.
– Może szczupaka a nie sandacza – miałem jeszcze nadzieję, że to nie moje kłamstwo posłużyło wprowadzeniu znajomego w błąd. Skąd by się tam wziął?

3
– Sandacz, chłopak jeździł ze mną na ryby to się zna a skąd się wziął? Kaczki na łapach ikrę przyniosły stwierdził z przekonaniem. A może się w niedzielę wybierzemy to się sam przekonasz niewierny Tomaszu, nie omieszkał dodać.
– W porządku. Pod koniec tygodnia się zdzwonimy.
Widząc jak nadzieja na udane połowy w nowej wodzie, rośnie w mym przyjacielu, odstąpiłem od zamiaru wyprowadzenia go z błędu. Niech póki co myśli, że i w Piaskowni pojawiły się sandacze. A przydałoby się specowi utrzeć też troszkę nosa. Później mu opowiem to się pośmiejemy.
Nie minęło kilka godzin. Telefon od kolegi po kiju.
– Cześć. Słyszałeś nowinę? Na Piaskowni sandacz bierze – tylko na żywca.
– Chyba na głowę upadłeś! To zamiast przywitania.
– Ja nie, chyba ty. W ubiegłą niedzielę, wiadomość z wiarygodnego źródła / jak zawsze był trochę tajemniczy / facet wytaszczył prawie metrową sztukę. Jak niósł go w rękach do samochodu to ogonem piasek zamiatał. Żywce na siebie biorę, spotykamy się w sobotę, powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu. I się wyłączył.
Do końca tygodnia odebrałem jeszcze kilka podobnych telefonów. Wędki łamie, żyłki rwie –
grubo ponad osiem kilo, jeden nawet pomagał podebrać nieznajomemu szczęśliwcowi.
Nasłuchałem się tyle, że i sam na koniec uwierzyłem – w Piaskowni bierze sandacz.
W niedzielę, skoro świt z wędkami i żywcami zjawiam się nad zamglonymi brzegami Piaskowni i własnym oczom nie wierzę. Las wędek, wędkarze siedzą, stoją, leżą. Wszyscy z widoczną w oczach nadzieją. A nadzieja jak wiecie umiera ostatnia.
I niech mi ktoś powie, że wiarygodna, z pewnego źródła informacja nic nie znaczy dla wędkarza. Nie uwierzę. Jeszcze tylko grzybiarze – o politykach nie wspomnę – umieją tak jak my mijać się z prawdą.

Józef Michałczak